piątek, 30 grudnia 2011

Fermy zwierząt futerkowych w Wielkopolsce. NIK ujawnia skandaliczne zaniedbania

W naszym kraju zabija się dla futer około 4 mln. norek amerykańskich, około 300 tys. lisów pospolitych i polarnych, około 2 tys. jenotów oraz około 40 tys. szynszyli (dane za 2010 r.). Północno-zachodni obszar Polski, a w szczególności województwo wielkopolskie, to tereny, gdzie występuje najwięcej ferm zwierząt futerkowych. Planowana jest budowa kolejnych. Zamiary te bardzo często spotykają się z protestami mieszkańców, którzy zdają sobie sprawę z zagrożeń ekologicznych i epidemiologicznych związanych z przemysłową hodowlą tych, przeważnie drapieżnych, zwierząt.

Pomimo tego, iż hodowcy zapewniają, że stosują najnowocześniejsze metody i zabezpieczenia, to zdrowy rozsądek podpowiada, że przetrzymywanie zwierząt w małych klatkach, w ilościach przekraczających wyobraźnie (Bo ile to właściwie jest 40 tysięcy norek? Ile pokarmu potrzebuje taka ilość zwierząt? Ile leków? Ile odchodów wydali? Ile osobników padnie?), nie może być korzystne ani dla środowiska ani dla walorów przyrodniczych czy turystycznych regionów sąsiadujących z fermami. Wobec tego protesty, takie jak ten w Budziszewicach, o którym pokrótce pisaliśmy TUTAJ nie dziwią. Niedawno sporządzony raport NIK (wrzesień 2011 r.) potwierdza obawy społeczeństwa związane z funkcjonowaniem ferm zwierząt futerkowych.

Raport ten można analizować na dwóch płaszczyznach. Pierwsza dotyczy bezpośrednich kontroli na fermach, przeprowadzanych przez organy administracyjne takie jak Inspekcja Weterynaryjna, Inspektorat Ochrony Środowiska oraz Inspektorat Nadzoru Budowlanego na zlecenie Najwyższej Izby Kontroli. Podczas tych kontroli dostrzeżono wiele nieprawidłowości, które zostaną omówione w dalszej części artykułu. Druga płaszczyzna to analiza działań samych organów kontrolujących. I w tym względzie wykazano wiele błędów i nierzetelności. Zdaje się, że organy kontrolne przy słabym działaniu i niskim zaangażowaniu w ocenę ferm i tak dostrzegły ogromną ilość wypaczeń. Aż strach pomyśleć, jakie byłyby wnioski, gdyby przeprowadzono więcej kontroli i gdyby były one prowadzone z większym zaangażowaniem. Skupmy się jednak na obrazie, jaki wyłania się z kontroli takich, jakie były faktycznie przeprowadzone. Jak już wyżej wspomniano kontrolą ferm zajmowały się trzy różnego rodzaju inspekcje. Zatem fermy były kontrolowane pod kątem wypełniania przepisów weterynaryjnych, przepisów ochrony środowiska oraz prawa budowlanego.

Kontroli (na zlecenie NIK) poddano 23 fermy z terenu Wielkopolski, co stanowi 18% ogółu wszystkich ferm na terenie województwa. W zaledwie jednej z kontrolowanych ferm były spełnione jednocześnie wymagania weterynaryjne, budowlane i ochrony środowiska. Wszystkie pozostałe podmioty prowadzące hodowlę dopuściły się zaniedbań i naruszeń w przynajmniej w jednym z wymienionych obszarów. I tak, aż 87% skontrolowanych ferm zwierząt futerkowych nie wypełniło wymagań ochrony środowiska, w 48% przepadków działalność była prowadzona w obiektach nielegalne wybudowanych lub nielegalnie eksploatowanych, a 35% nie przestrzegało przepisów weterynaryjnych.

Przyjrzyjmy się bliżej nieprawidłowościom, jakie wskazały Inspekcje. Hodowcy nie prowadzą dokumentacji leczenia zwierząt. Czy to znaczy, że zwierzęta nie chorują? Wydaje się to mało prawdopodobne na przykład w przypadku hodowli norek w Gnieźnie, która liczy 36 000 osobników. Zatem pojawia się pytanie: czy tych zwierząt się nie leczy? Czy może leczy się na własną rękę? Skoro nikt nad tym nie czuwa, chyba słuszne są obawy związane z zagrożeniem epidemiologicznym.

Kolejne niedopatrzenie to brak umów na odbiór padłych zwierząt. Niedopatrzenie poważne, bo też wiążące się z zagrożeniem zdrowia. I w tym przypadku musimy zdać się na wyobraźnię i zastanawiać się czy martwa norka, szynszyla albo lis zostały przerobione na karmę czy może  wyrzucone pod płotem? Brakuje też procedur postępowania z odchodami zwierząt powstałymi na fermach, co znów skłania do wnioskowania, że to postępowanie nie będzie najlepszym możliwym, a legendy o smrodzie jaki unosi się w promieniu nawet kilku kilometrów od fermy futrzarskiej nie są ani trochę przesadzone.

Kontrole wykazały, że prowadzący fermy w większości przypadków łamali przepisy ochrony środowiska prowadząc gospodarkę odpadami bez wymaganych decyzji administracyjnych na wytwarzanie i odzysk odpadów. W większości przypadków nie prowadzono wymaganej prawem ewidencji odpadów. Zdarzały się również przypadki braku pozwolenia wodnoprawnego, które jest wymagane na odprowadzanie ścieków, a także wód opadowych.

Również w zakresie stosowania ubocznych produktów pochodzenia zwierzęcego jako karmy zaniedbany został obowiązek prowadzenia dokumentacji dotyczącej ilości i daty do użycia tych produktów. Pomijano również prowadzenie badań mikrobiologicznych ubocznych produktów pochodzenia zwierzęcego. Nie dokumentowano deratyzacji. W wielu przypadkach brakowało mat dezynfekcyjnych w liczbie zapewniającej zabezpieczenie wejść i wjazdów do gospodarstw. Nie zabezpieczona również w wystarczający sposób dostępu do obiektu postronnym zwierzętom.

Także Inspekcja Nadzoru Budowlanego odnotowała wiele nieprawidłowości. Część obiektów na fermach była wznoszona bez pozwolenia na budowę, inne były budowane z naruszeniem warunków wskazanych w decyzjach, a jeszcze inne były eksploatowane w sposób niezgodny z prawem. Na przykład Powiatowy Inspektor Nadzoru Budowlanego w Poznaniu w wyniku kontroli jednej z ferm stwierdził, że inwestor wybudował 13 wiat w konstrukcji stalowej, z dachem krytym płytami eternitowymi falistymi (zawierającymi azbest) bez pozwolenia na budowę. We wszystkich wiatach ustawione były klatki ze zwierzętami futerkowymi. Poza tym na terenie tej samej fermy bez stosownego pozwolenia wybudowane budynek gospodarczy. Tylko 6 podmiotów (26% spośród poddanych kontroli) prowadziło fermy w legalnie wybudowanych obiektach.

Mając zarys tego jak wygląda przestrzeganie przepisów na fermach przejdźmy do oceny instytucji kontrolnych, które powinny poprzez swoje kontrole wymusić na podmiotach im podlegających dostosowanie się do odpowiednich wymagań. Niestety jak czytamy w raporcie NIK: „Fermy zwierząt futerkowych funkcjonujące na terenie województwa wielkopolskiego nie były wcale lub bardzo rzadko kontrolowane przez inspekcje nadzoru budowlanego i ochrony środowiska, a nadzór weterynaryjny nad tymi fermami sprawowany był nierzetelnie."

Kontrole przeprowadzane przez Inspekcje Weterynaryjne powinny być prowadzone, zgodnie z zaleceniami Głównego Lekarza Weterynarii, w oparciu o listę kontrolną SPIWET (1). Zakres przeprowadzonych kontroli oraz sposób ich udokumentowania nie odpowiadał jednak w pełni obowiązującym wymogom w czterech Inspekcjach Weterynaryjnych spośród sześciu kontrolowanych przez NIK. Ponadto aż pięć inspekcji w swoich raportach przedstawiło nierzetelne dane, co do liczby skontrolowanych ferm oraz wyników ich kontroli. Na przykład Powiatowy Lekarz Weterynarii w Poznaniu w raportach wykazał, że w latach 2009-2010 skontrolował odpowiednio siedem i sześć ferm zwierząt futerkowych, podczas gdy faktycznie skontrolowano odpowiednio dwa i jedno gospodarstwo. Albo Inspekcja Weterynaryjna w Ostrowie Wlkp., która w sporządzonym protokole nie udokumentowała ustaleń w zakresie liczby zwierząt utrzymywanych na fermie, mimo że podstawą tej kontroli była skarga mieszkańców dot. m.in. możliwości przekroczenia na tej fermie dopuszczonej w zezwoleniu obsady norek. Do innych nierzetelnych działań inspekcji można zaliczyć to, że Inspekcje Weterynaryjne w Grodzisku Wlkp. i Poznaniu po odnotowaniu nieprawidłowości nie określiły w protokołach zaleceń pokontrolnych ani terminów ich realizacji. W innych przypadkach, nawet gdy takie zalecenia istniały, to nie sprawdzano ich wykonania. Zaniechania te spowodowały, że na 3 fermach nadzorowanych przez Inspektorat w Grodzisku Wlkp. co roku występowały te same nieprawidłowości. Rekordzistą natomiast została Inspekcja Weterynaryjna w Krotoszynie, która w 26 raportach na 33 sporządzonych, udokumentowała przeprowadzenie kontroli, które się nie odbyły lub zostały przeprowadzone w sposób nierzetelny. NIK wskazała na występowanie warunków sprzyjających tworzeniu się mechanizmów korupcjogennych.

Natomiast jeśli chodzi o Inspektorat Ochrony Środowiska to nie był on w szczególny sposób zobligowany do przeprowadzania kontroli ferm futrzarskich. Ani Główny Inspektor Ochrony Środowiska nie zaliczył funkcjonowania ferm futrzarskich do ważnych działań ani wojewoda wielkopolski i organy wykonawcze administracji nie zgłosiły konieczności kontroli ferm w zakresie przestrzegania przepisów ochrony środowiska. Czy słusznie? Inspekcja Ochrony Środowiska w Poznaniu przeprowadziła w latach 2009-2010 kontrole 6 ferm spośród 129 w województwie wielkopolskim. We WSZYSTKICH skontrolowanych fermach stwierdzone zostały nieprawidłowości związane z gospodarką odpadami. Pomimo stwierdzenia poważnych nieprawidłowości i zaniedbań na wszystkich kontrolowanych fermach nie podjęto dalszych działań, poprzestając na tych badań. A zdaje się, że logiczne wnioskowanie podpowiada, że na pozostałych fermach może zachodzić analogiczna sytuacja. Nie dziwi więc, że NIK skierowała wniosek do WIOŚ w Poznaniu o objęcie kontrolą w każdym roku większej liczby ferm zwierząt futerkowych, funkcjonujących na terenie województwa wielkopolskiego.

Pozostaje jeszcze jedna kwestia, potraktowana bardzo zdawkowo w raporcie Najwyższej Izby Kontroli – same zwierzęta. Według danych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi, w Polsce w 2010 r. produkowanych było około 4 mln skór norek amerykańskich, około 300 tys. skór lisów pospolitych i polarnych, około 2 tys. skór jenotów oraz około 40 tys. sztuk szynszyli. Każda ta sztuka to żywa, czująca istota, która ma prawo do życia wolnego od cierpienia. Hodowla w ciasnej klatce, zakończona śmiercią wyklucza taką możliwość, jednak mimo wszystko dobrze byłoby, gdyby organy kontrolne zwracały uwagę na to czy ta klatka ma odpowiednie rozmiary, czy zapewniony jest dostęp światła i powietrza, w końcu na to w jaki sposób odbywa się ubój. Niestety takich informacji nie znajdziemy w raporcie NIK. Ze szczątkowych informacji możemy wywnioskować, że takich danych po prostu nie ma. Na 96 ferm będących pod nadzorem Inspekcji Weterynaryjnych z województwa wielkopolskiego zaledwie 4 zostały skontrolowane w roku 2010 pod kątem dobrostanu zwierząt.

Zatem informacje na temat traktowania zwierząt na fermach trzeba i warto czerpać z innych źródeł. Najbardziej wiarygodne zdają się filmy video realizowane podczas śledztw obywatelskich. Pod tym ADRESEM możemy obejrzeć filmy z fińskich ferm. Z obrazów tych wynika, że przemysł futrzarski ma za nic dobrostan zwierząt. Norki, lisy, szynszyle stłoczone są w maleńkich klatkach. A przecież jako drapieżniki są stworzone do przemierzania ogromnych odległości w poszukiwaniu zdobyczy. Norka potrafi dziennie przebyć kilkadziesiąt kilometrów. Czy klatka o wymiarach kilkudziesięciu cm może zapewnić jej warunki choć minimalnie zbliżone do naturalnych? Oczywiście, że nie! Skutki tego możemy zobaczyć na wyżej wspomnianych filmach. Kręcenie się w kółko, obijanie od ścian klatki, obgryzanie kończyn, ogonów i uszu, ropiejące oczy, gnijące rany, niedowład kończyn. Czy u nas się to nie zdarza? Czy kontrole tego nie widzą?

Nie proponuję czekania na kolejny raport NIK, w którym być może zostaną przedstawione kontrole z większej ilości ferm oraz być może należyta uwaga zostanie zwrócona na dobrostan zwierząt. Proponuję aktywną postawę mającą chronić nas przed skażeniem środowiska i utratą walorów przyrodniczych i estetycznych terenów wokół ferm futrzarskim i mająca chronić zwierzęta przed niewolą i cierpieniem. Protestujmy przeciwko budowie nowych ferm, nagłaśniajmy przypadki wypaczeń na już istniejących, rozpowszechniajmy wiedzę, ślijmy listy protestacyjne. A może już w najbliższej przyszłości uda nam się wprowadzić zakaz hodowli zwierząt futerkowych w Polsce. Tak jak udało się to  Anglikom czy Austriakom i tak, jak prawdopodobnie niedługo uda się to Finom, Duńczykom czy Norwegom.

Raport NIK można przeczytać pod tym ADRESEM

Przypis:
(1) Protokół kontroli przeznaczony do dokumentowania stwierdzonych niezgodności z wymaganiami zawartymi w ustawach z dnia 21 sierpnia 1997 r. o ochronie zwierząt, z dnia 11 marca 2004 r. o ochronie zdrowia zwierząt oraz zwalczaniu chorób zakaźnych zwierząt, a także rozporządzeniach Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi z dnia 2 września 2003 r. w sprawie minimalnych warunków utrzymania poszczególnych gatunków zwierząt gospodarskich, z dnia 18 września 2003 r. w sprawie szczegółowych warunków weterynaryjnych, jakie muszą spełniać gospodarstwa w przypadkach, gdy zwierzęta lub środki spożywcze pochodzące z tych gospodarstw są wprowadzane na rynek oraz z dnia 28 kwietnia 2004 r. w sprawie zakresu i sposobu prowadzenia ewidencji leczenia zwierząt i dokumentacji lekarsko - weterynaryjnej

Źródło: http://www.rozbrat.org/publicystyka/ekologia/2959-fermy-zwierzat-futerkowych-w-wielkopolsce-nik-ujawnia-skandaliczne-zaniedbania

czwartek, 22 grudnia 2011

Myśliwy postrzelony podczas polowania pod Lesznem

49-letni myśliwy został postrzelony na polowaniu w okolicach Książecego Lasu pod Lesznem.

Do wypadku doszło wczoraj po południu. Wieczorem myśliwy zmarł w szpitalu. - Polowanie organizowało lokalne nadleśnictwo. Uczestniczyło w nim 22 myśliwych i grupa naganiaczy. Przebadaliśmy ich alkomatami, wszyscy byli trzeźwi. Myśliwemu, który oddał strzał, pobraliśmy jednak krew do badań - mówił nam wczoraj rzecznik wielkopolskiej policji Andrzej Borowiak. Śledztwo prowadzi leszczyńska prokuratura. Wczoraj nie ujawniała, jak doszło do postrzału.

Źródło: Gazeta Poznań, 22.12.11 http://poznan.gazeta.pl/poznan/1,36001,10863418,Mysliwy_postrzelony_podczas_polowania_pod_Lesznem.html

wtorek, 20 grudnia 2011

Norki pod specjalnym nadzorem

Ministerstwo środowiska zapowiada kontrolę hodowli drapieżników. To wstęp do zmiany prawa i objęcia ferm rygorystyczną kontrolą.

W weekend w tekście ''Miliard w norkach'' opisaliśmy, jak Ministerstwo Środowiska pracowało nad tzw. listą gatunków zwierząt obcych. Znalazła się na niej norka amerykańska, której w Polsce hoduje się 4 mln sztuk. Zwierzęta są usypiane gazem i sprzedawane, głównie na eksport. Hodowcy mają dzięki temu ponad 1 mld zł rocznie. Naukowcy uważają jednak, że norka ucieka z ferm i wyniszcza rodzime gatunki zwierząt.

Lista, w formie rozporządzenia, weszła w życie we wrześniu. Ministerstwo Środowiska, wbrew podległej sobie opinii Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska, norkę z listy skreśliło, więc pojawiła się groźba, że hodowle nie będą właściwie nadzorowane. Janusz Zaleski, sekretarz stanu w Ministerstwie Środowiska i główny konserwator przyrody tłumaczy nam, że zrobiono to m.in. po uwzględnieniu informacji inspektoratu ochrony środowiska. Zapewniał on resort, że fermy są należycie kontrolowane.

W artykule ujawniliśmy jednak raport NIK, który badał nadzór nad fermami w Wielkopolsce będącej hodowlanym zagłębiem. Izba nadzór ten miażdży. Przykład: jeden z lekarzy twierdził, że skontrolował wiele ferm jednego dnia, ale dystans, jaki musiałby pokonać, uniemożliwiał to, więc NIK powiadomił prokuraturę, że mogło dojść do fałszerstw. Izba podsumowuje też: prawie 90 proc. ferm nie przestrzega przepisów środowiskowych, połowa jest użytkowana w nielegalnych budynkach, a co trzecia łamie przepisy weterynaryjne.

Janusz Zaleski: - Wyniki kontroli NIK oznaczają, że zawiodły niektóre z instytucji. Zlecamy inspekcji ochrony środowiska kontrolę ferm w całym kraju. Jeśli podobnie jak NIK, wykaże nieprawidłowości, wciągniemy norkę na listę, by była poddana właściwemu nadzorowi.

To właśnie inspektorat ochrony środowiska również zapewniał resort, że ucieczki norek z hodowli są incydentalne. Podobnie twierdzili naukowcy, którzy lobbowali wespół z hodowcami, by norkę z listy usunąć. Dowodzili, że norki po ucieczce szybko umierają, tyle że badania, na które się opierali, dotyczyły obszaru północno-wschodniej Polski, gdzie hodowli prawie nie ma. Przywoływali też pracę naukową z Danii, która jest potentatem hodowli norek. Pominęli z niej jednak informację, że ponad 80 proc. norek żyjących tam dziko uciekło właśnie z hodowli.

Zaleski: - Dlatego zwrócimy się do naukowców o rzetelną, pogłębiona opinię na temat wpływu norek hodowlanych na środowisko.

W tym roku w renomowanym czasopiśmie naukowym ''Diversity and Distributions'' opublikowano badania wskazujące, że w Polsce na wolności żyją też norki, które uciekły z ferm. Na podstawie badań DNA naukowcy udowodnili, że norka charakteryzuje się u nas olbrzymią różnorodnością genetyczną, bo dzika populacja zasilana jest właśnie zwierzętami z hodowli. Skutek? Dalsza ekspansja drapieżnika w naszym kraju i zagrożenie dla niektórych gatunków rodzimych zwierząt.

Ministerstwo Środowiska zwróci się do inspektoratu nadzoru budowlanego, by sprawdził, w jakim stopniu fermy są nielegalnie wybudowane lub użytkowane, co również ustalił NIK, a Ministerstwo Rolnictwo zleciło kontrolę inspektoratów weterynaryjnych, którym Izba zarzuciła fałszerstwa.

Źródło: Gazeta Wyborcza 03.11.11 |  http://wyborcza.pl/1,75478,10585478,Norki_pod_specjalnym_nadzorem.html#ixzz1h5BWl4DA

Karpie bez wody - makabryczna scena z hipermarketu

Drastyczne zdjęcia duszących się karpi przysłał do nas czytelnik. Scena, jakiej był świadkiem, miała miejsce w sobotę w hipermarkecie Tesco na terenie wrocławskiego Centrum Handlowego Marino
 
- Karpie były stłoczone w wannie. Nie mogły oddychać. Sprzedająca zgarniała je łopatą. Zwróciłem kobiecie uwagę, jej mina była bezcenna - relacjonuje nasz czytelnik.

Co na to przedstawiciele sieci Tesco
Polska? Rzecznik prasowy Michał Sikora poprosił najpierw o przesłanie zdjęć. Po ich obejrzeniu stwierdził, że ten obrazek to nie jest w Tesco norma, a zdjęcia wykonano w momencie wymieniania wody.
 
- Zgodnie z wytycznymi Głównego Lekarza Weterynarii w sprawie postępowania z żywymi rybami będącymi przedmiotem sprzedaży detalicznej karpiom w basenach wymienia się wodę przynajmniej raz na 48 godzin, w praktyce zaś nawet częściej - tłumaczy rzecznik sieci Tesco. - Zdjęcie zostało wykonane właśnie w momencie wymieniania wody. Stąd niewielka jej ilość, przy dużej liczbie pływających karpi.

Michał Sikora przyznaje, że doszło jednak do niedopatrzenia ze strony sklepu. - Wodę należy wymieniać przy pustym zbiorniku, z którego ryby na ten czas powinny być przełożone do innego pojemnika z wodą - mówi Sikora.

Ale nasz czytelnik dodaje, że w czasie gdy - wraz ze swoją znajomą - kłócili się z przedstawicielami sklepu o warunki, w jakich zwierzęta są przechowywane, z magazynu przywieziono kolejny zbiornik z karpiami: - Wyglądał tak samo, czyli ogromna ilość ryb i znikoma wody. Na miejscu pojawiła się kierowniczka stoiska. Próbowała nas przekonać, że karpiom nie dzieje się krzywda i że dotąd klienci się nie skarżyli.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław 19.12.2011
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35751,10844417,Karpie_bez_wody___makabryczna_scena_z_hipermarketu.html#ixzz1h4AQxeUO

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Co roku od porażenia prądem na słupach i stacjach transformatorowych giną w Polsce tysiące bocianów

Od porażenia prądem na słupach i stacjach transformatorowych giną co roku w Polsce tysiące bocianów. Można to zmienić - przekonują autorzy publikacji na łamach najnowszego "Conservation letters". Dowodzą też, że niewielka modyfikacja tych urządzeń pozwala w pełni zapobiegać bocianim wypadkom, i jednocześnie ogranicza straty w energetyce.
Gęsta sieć instalacji elektrycznych to jeden ze znaków obecności człowieka, od pół wieku na stałe obecny w krajobrazie Polski. Tysiące słupów i rozciągniętych nad ziemią przewodów nie są jednak obojętne dla niektórych zwierząt. "Jedną z grup najbardziej wrażliwych są bociany - ptaki duże i mocno związane z okolicami, w których żyje człowiek. Bardzo często korzystają ze słupów, siadają na nich, zakładają gniazda" - wylicza w rozmowie z PAP jeden z autorów publikacji, dyrektor Instytutu Zoologii Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, prof. Piotr Tryjanowski.

Prowadzone przez 16 lat obserwacje pokazały, że co roku w Europie w kolizjach z elementami sieci energetycznej ginie 6 proc. bocianów dorosłych i aż jedna czwarta młodych. Często brak im szczęścia przy lądowaniu na źle izolowanych słupach albo drutach. Zdarza się, że na przewody wpadają w locie. "Młode giną, kiedy jeszcze słabo latają. W dodatku z uporem wracają do gniazda, stojącego często na wierzchołku słupa, tuż obok drutów" - opowiada prof. Tryjanowski.

Trudno dokładnie powiedzieć, ile procent "polskich" bocianów ginie w takich wypadkach. Ostrożne szacunki mówią o tysiącach. Według profesora może to być najpoważniejsze źródło ich śmiertelności, "być może przewyższające nawet śmiertelność naturalną. Na podstawie badań ankietowych i informacji od rolników, którzy znajdowali martwe ptaki, można szacować, że kolizje elektryczne odpowiadają mniej więcej za 70 proc. śmiertelności wśród bocianów" - mówi.

Aby ocenić skalę zjawiska, przez kilka sezonów ochotnicy i pracownicy rejonów energetycznych gromadzili na terenie środkowo-wschodniej Polski informacje nt. kolizji bocianów ze słupami, transformatorami i drutami. Ustalono, że co roku na terenie województwa mazowieckiego z powodu porażenia prądem na słupach średniego napięcia ginie około 550 tych ptaków.

"Liczyliśmy tylko te przypadki, które spowodowały przerwy w dostawie prądu i wyjazd pogotowia energetycznego, kiedy trzeba było zdejmować martwego ptaka z instalacji. Do tego można jednak doliczyć nawet dwieście przypadków, w których porażony ptak od razu spadł, a trakcja nie wymagała naprawy" - opowiada inny autor publikacji, przyrodnik Ireneusz Kaługa z Towarzystwa Przyrodniczego "Bocian". Niektóre miejsca okazały się szczególnie problematyczne. "Przy jednym ze słupów w okolicy Siedlec jednego dnia znaleźliśmy aż 16 martwych bocianów!" - mówi.

Autorzy badania dowiedli jednak, że bociany wcale nie muszą tak ginąć. Wykazali, że nawet niewielkie modyfikacje słupów pozwalają skutecznie chronić ptaki i wyeliminować ich śmiertelność z powodu wypadków. Wystarczy tylko wymienić na słupach jedno z urządzeń (tzw. rozłącznik), a nowy zainstalować w nieco innym miejscu. Do tej pory rozłączniki znajdowały się na wierzchołku słupa, tam, gdzie najchętniej siadają bociany. Obniżenie rozłączników i przesunięcie ich w bok powoduje, że na szczycie słupa powstaje... bezpieczna grzęda.

W ramach projektu zmodernizowano ok. 80 słupów i stacji transformatorowych w kilku rejonach energetycznych, m.in. Ostrołęki, Łukowa, Garwolina, Siedlec, Mińska Mazowieckiego. Zmiany wprowadzano zwłaszcza tam, gdzie wcześniej ginęło najwięcej ptaków. Modernizacja jednego słupa kosztuje prawie 5 tys. złotych, z czego połowa to koszt nowego rozłącznika (kupiła je Fundacja Ekofundusz i sponsor), a reszta to koszty wymiany, które poniósł Zakład Energetyczny Warszawa Teren.

Ireneusz Kaługa sprawdzał, czy zmiany dały efekt. "Kontrolowałem, czy pod słupami nadal trafiają się ptaki. Nie znalazłem nawet pióra! Modernizacja słupów eliminuje zjawisko śmiertelności na urządzeniach" - podkreśla. Jego zdaniem zmiany na 80 urządzeniach pozwoliły tylko w jednym roku uratować 120 - 130 bocianów.

Zdaniem przyrodnika, modernizacją słupów - która pozwala ograniczyć straty - zainteresowani są sami energetycy. "Martwe ptaki zawieszone na przewodach to przerwa w dostawie prądu. Jeśli do porażenia doszło na słupach średniego napięcia, może to oznaczać konieczność odłączenia dużej linii energetycznej, całych wsi. Trudno też ocenić, ile kosztuje kilkugodzinna praca ekipy, wyruszającej w teren na poszukiwania uszkodzonego słupa" - zaznacza.

"Pokazaliśmy efekt działań, które na dużą skalę mogą być dość kosztowne, ale pozwalają chronić populację bocianów i jednocześnie unikać niepotrzebnych kosztów w energetyce i gospodarstwach" - dodaje Ireneusz Kaługa. - Nie liczę, że z dnia na dzień wymienimy kilka tysięcy urządzeń, bo to dużo kosztuje. Chodziło jednak o to, by upowszechnić nowe podejście. Jeśli ktoś stawia nowe słupy, niech od razu sięga po bezpieczne rozwiązania". Przyrodnik poinformował, że już teraz robią tak przeszkoleni energetycy z województwa mazowieckiego. 


Źródło: http://www.ekonews.com.pl/pl/0,249,9652,co_roku_od_porazenia_pradem_na_slupach_i_stacjach_transformatorowych_gina_w_polsce_tysiace_bocianow.html

Prezydent kupił strzelbę. Czy powinien wrócić do polowania?

Warta ponad 8 tys. zł broń ma być prezentem dla bardzo ważnej osobistości.

To informacja z dzisiejszego ''Super Expressu''. Jak czytamy, broń jest oryginalną kopią strzelby produkowanej w Cieszynie od połowy XVI w., z kilku stopów metalu, drzewa gruszy, masy perłowej i srebra. Działa na klucz, którym naciąga się zamek i na czarny proch. Wykonała ją ostatnia istniejąca pracownia rusznikarska w Cieszynie i można z niej strzelać ołowianymi kulami kaliber 9 mm. Jest ponoć ''idealna do polowań na ptactwo siedzące'' i ma być prezentem dla ''bardzo ważnej osobistości''.

Zakup broni nie oznacza, że prezydent wraca do polowania. Przypomnijmy, że w kampanii prezydenckiej Bronisław Komorowski, zapalony myśliwy obiecał, że strzelbę zamieni na aparat fotograficzny. Co rusz pojawiają się jednak informacje, że chciałby wrócić do swojej pasji. W TOK FM mówił we wrześniu (po półtora roku myśliwskiej abstynencji), że chadza na polowania z przyjaciółmi, choć tylko oni strzelają, żartował, że to jak picie bezalkoholowego piwa.

''Wprost'' cytowało z kolei przyjaciela prezydenta, który zapowiadał: "Chcemy zorganizować polowanie Komorowskiego z królem Hiszpanii. Pokazanie Bronka ze sztucerem w takich okolicznościach będzie lepiej odebrane przez społeczeństwo. Bronek nie może tak po prostu wyjść z lasu i strzelać. Chcemy pokazać, że niejedna koronowana głowa państwa poluje."

Źródło:
http://wyborcza.pl/1,75248,10827886,Prezydent_kupil_strzelbe__Czy_powinien_wrocic_do_polowania_.html#ixzz1gyYX69gn

czwartek, 15 grudnia 2011

Włośnica w Poznaniu: 7 zarażonych, kolejnych 7 na badaniach

Od wtorku na oddziale Chorób Tropikalnych i Pasożytniczych szpitala przy ulicy Przybyszewskiego przebywają osoby, które kilkanaście dni temu spożyły surowe mięso z dzika.

Jak informuje Cyryla Staszewska z powiatowego Sanepidu, kiełbasę z surowego mięsa spożyło 14 osób. - 13 z nich to mieszkańcy okolic Kórnika. Jedna osoba pochodzi z Nowego Tomyśla. Wszyscy to osoby dorosłe - mówi.

Pierwsi zarażeni trafili do szpitala klinicznego przy ulicy Przybyszewskiego już we wtorek. - Było to pięć osób. Dwie kolejne dołączyły do nich w środę i czwartek. Pozostała siódemka została skierowana na badania do lekarza. Mogą być zarażeni, ale nie muszą. Wszystko zależy od tego, ile mięsa zjedli.

Mięso, z którego przygotowano 15 kilogramów kiełbasy, zostało przebadane. - Niestety, ale przed spożyciem nie zostało poddane żadnej obróbce. Rodzina i znajomi myśliwego, który upolował dzika, zjedli surowe mięso.

Włośnica może być śmiertelna. Objawy? - Bardzo podobne do grypy, ale dodatkowo występuje biegunka, przekrwienie oczu i obrzęk oczu. Na pewno nie wolno tego lekceważyć - podkreśla Staszewska.

Ostatni przypadek włośnicy w Poznaniu miał miejsce 6 lat temu. Wówczas zaraziło się nią 35 osób. Nie było przypadków śmiertelnych.


Źródło: http://epoznan.pl/news-news-29431-Wlosnica_w_Poznaniu_7_zarazonych,_kolejnych_7_na_badaniach

wtorek, 13 grudnia 2011

Zastrzelili dzika, bo nie było czym go uśpić (Tomaszów Mazowiecki)

Potężny, około stukilogramowy odyniec grasował nocą po osiedlu Niebrów. Dopiero rano udało się go zagonić na pusty teren po byłym Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej. Zwierzę leżało spokojnie w pobliżu ulicy ks. Skorupki. Miejsce to zabezpieczali policjanci, strażacy, ratownicy medyczni i lekarz weterynarii. Akcją dowodził kierownik Referatu Zarządzania Kryzysowego, który dopiero po kilku godzinach podjął decyzję o odstrzale. Do naszej redakcji wciąż dzwonią czytelnicy zbulwersowani taką decyzją. Już nieraz pisaliśmy o problemie dzikich zwierząt na terenach zamieszkałych. Niestety władze Tomaszowa i powiatu nadal nie wypracowały żadnych procedur.
Zamieszanie, bo tak można w skrócie nazwać całą akcję związaną z wielkim odyńcem, rozpoczęło się w niedzielę (4 grudnia) o godz. 1.30, kiedy to dyżurny policji otrzymał zgłoszenie o dziku wałęsającym się w pobliżu Zespołu Szkół nr 4. Wysłany na miejsce patrol nie potwierdził jednak niepokojących informacji. Kolejny telefon w tej sprawie dyżurny odebrał o godz. 8.00. Jeszcze raz wysłał patrol. Tym razem funkcjonariusze zauważyli potężnego dzika chodzącego w okolicach bloków. Zagonili go na pusty teren, gdzie niegdyś mieściła się siedziba MOPS. Zwierzę położyło się między żywopłotem a zdewastowanym ogrodzeniem, dwa metry od chodnika przy ul. ks. Skorupki. Odyniec był nadzwyczaj spokojny. Na miejsce zjechały radiowozy, w sumie kilkunastu policjantów z różnych wydziałów, jeden zastęp PSP, przybył również Leszek Jakubowski, kierownik Referatu Zarządzania Kryzysowego i Spraw Obronnych Urzędu Miasta. Ściągnięto karetkę pogotowia i lekarza weterynarii Macieja Kejnę. Ulica Skorupki została zamknięta. Teren po MOPS obstawiony. O godz. 9.30 dzik leżał spokojnie, prawdopodobnie nawet spał.
Mimo że sytuacja wyglądała na opanowaną, nikt nie miał pomysłu, co robić dalej. Były problemy z ustaleniem, kto tak naprawdę kieruje akcją i kto powinien podjąć ostateczną decyzję w sprawie dalszego losu dzika. Stwierdzono w końcu, że skoro dzikie zwierzę przebywa w granicach miasta i może stwarzać zagrożenie dla ludzi, to instytucją kompetentną do rozwiązania problemu jest Urząd Miasta, a dokładnie jego przedstawiciel - Leszek Jakubowski.
Dla wszystkich funkcjonariuszy i ratowników, jak również dla kierownika Referatu Zarządzania Kryzysowego było jasne, że zwierzę powinno zostać uśpione i wywiezione do lasu. Pojawiały się jednak kolejne problemy. Jeżeli uśpić, to kto ma się tym zająć i czym ma to zrobić? Okazało się bowiem, że miasto i inne samorządy naszego powiatu, ani żadne służby nie posiadają urządzenia do aplikacji środka usypiającego działającego na odległość. Wprawdzie w schronisku dla bezdomnych zwierząt było kiedyś tego typu urządzenie pneumatyczne, ale ponoć zostało zniszczone. Maciej Kejna podjął się niebezpiecznego zadania i chciał dzikowi zaaplikować środek usypiający strzykawką. Ubezpieczać miał go jeden ze strażaków. Okazało się, że dzik był jednak czujny. Gdy mężczyźni próbowali się do niego zbliżyć, wstał. Nie był jednak agresywny. Zaczął ryć w liściach. Weterynarz zrezygnował. I znów nastał długi czas debatowania, co dalej? Niektóre osoby biorące udział w akcji, w tym jedna będąca myśliwym, stwierdziły, że takie zachowanie odyńca jest nienaturalne. Sugerowano, że musi być chory. Maciej Kejna nie chciał jednak tego potwierdzić. - Nie możemy być tego pewni - mówił. - Zwierzę nie jest również ranne, bo wstało i normalnie się przemieszcza.
Przez cały czas policjanci musieli przeganiać gapiów, którzy próbowali z różnych stron podejść jak najbliżej zwierzęcia. Nadal nie było wiadomo, co począć z odyńcem. W tym czasie dyżurny policji wydzwaniał do różnych instytucji w całym województwie, szukając broni pneumatycznej przeznaczonej do usypiania zwierząt i osoby jej obsługującej. W międzyczasie pojawiła się sugestia, by dzika zastrzelić. Taką opinię w końcu zaczął wyrażać Leszek Jakubowski. I znów był problem. Jeżeli tak, to kto ma to zrobić i na czyje polecenie? Policja stanowczo odmówiła, tłumacząc, że nie posiada odpowiedniej broni do tego celu. Mogliby do dzika strzelić, ale tylko w przypadku, gdyby zagrażał bezpośrednio bezpieczeństwu ludzi, czyli musiałby kogoś zaatakować. Funkcjonariusze przywieźli jednak na wszelki wypadek broń strzelającą siatką obezwładniającą. Jej użycie byłoby możliwe tylko w przypadku, gdyby zwierzę zostało wypłoszone na otwarty teren. Rozwiązanie nie dawało jednak gwarancji skutecznego schwytania odyńca. Byłoby to zresztą zadanie niełatwe, a zdaniem niektórych, ze względu na wagę i siłę dzika, wręcz niemożliwe. Czas płynął. W końcu ustalono, że choć zwierzę jest spokojne, zagraża bezpieczeństwu ludzi. Leszek Jakubowski podjął decyzję o ściągnięciu na miejsce myśliwego, który zastrzeliłby odyńca. Pojawiły się jednak wątpliwości, czy odstrzał będzie zgodny z prawem? Na miejsce ze sztucerem przyjechał Ryszard Struś, myśliwy z wieloletnim doświadczeniem, łowczy Wojskowego Koła Łowieckiego ?Hubal?. Nie chciał jednak strzelać bez pisemnego upoważnienia prowadzącego akcji. Leszcze Jakubowski nie miał takiego pisma, sporządził je odręcznie na kartce z notatnika. Nawet po tym nie zamilkły jeszcze dyskusje, czy zwierzę powinno zostać zastrzelone. Osoby zabezpieczające miejsce akcji coraz bardziej były zdegustowane jej przebiegiem.
Policja wstrzymała ruch samochodów i pieszych w całej okolicy. Gdy myśliwy był już gotowy do oddania strzału, policjanci poprosili jeszcze o dwadzieścia minut zwłoki, gdyż dyżurny próbował jeszcze zorganizować broń pneumatyczną. W końcu Leszek Jakubowski dał zezwolenie myśliwemu. O godz. 10.55 Ryszard Struś z kilku metrów strzelił do leżącego i spokojnego nadal dzika z dubeltówki. Mimo celnego strzału w łeb, dzik zdychał jeszcze około dziesięciu minut. Gdy lekarz weterynarii, Maciej Kejna, stwierdził zgon dzika, myśliwi z trudem załadowali potężnego odyńca na samochód i wywieźli. Akcja została zakończona. Zniesmaczone służby rozjechały się.
W tym roku na terenie miasta doszło już do kilku tego typu zdarzeń. Wszystkie były z udziałem saren. Kilka udało się schwytać, były jednak i sztuki odstrzelone.

PS O problemie dzikich zwierząt na terenie miasta i gmin, bo dziki w pewnym czasie panoszyły się również po Nowym Glinniku, pisaliśmy już nieraz. Niestety niedzielne zamieszanie z odyńcem to kolejny dowód na to, że władze miasta, powiatu, gmin oraz inne instytucje i służby, nie są przygotowane do tego typu sytuacji. Główną przyczyną chaosu są nieprecyzyjne przepisy i brak porozumienia, a może nawet urzędnicza spychologia. Według prawa dzikie zwierzęta, nazywane również wolno żyjącymi, są własnością Skarbu Państwa. Leśnicy, interpretując zapisy, twierdzą jednak, że mogą zajmować się zwierzętami dzikimi, ale tylko na własnych terenach. Miasto do nich nie należy. W tym samym tonie wypowiadają się również myśliwi. Zdaniem specjalistów, dzikimi zwierzętami na terenach miejskich i gminnych powinna zająć się specjalnie wyszkolona i wyposażona komórka samorządu lub ewentualnie schroniska dla zwierząt. Urzędnicy z naszych samorządów twierdzą jednak, że do zadań gmin należy jedynie rozwiązywanie problemów takich jak bezdomności zwierząt hodowlanych i domowych. Określa to ustawa o ochronie zwierząt i o utrzymaniu czystości i porządku w gminach. Mimo rozbieżności w interpretowaniu prawa w wielu miastach uporano się z problemem i podpisane zostały umowy nawet między kilkunastoma podmiotami, tj. lekarzem weterynarii, schroniskiem, prezydentem, wydziałami magistratu, Strażą Miejską, policją, strażą pożarną, strażnikami leśnymi, myśliwymi. I system funkcjonuje.
Po kilku interwencjach z dzikimi zwierzętami na terenie Tomaszowa i powiatu pojawił się pomysł opracowania procedur działania i u nas. Odbyło się spotkanie na szczeblu powiatowym. Do porozumienia jednak nie doszło. - Wszystko przez niejasne zapisy prawne - mówi Marianna Osuch-Wypych, naczelniczka powiatowego Wydziału Zarządzania Kryzysowego. - Ustawodawca wskazał kilkanaście instytucji, które powinny reagować w takich sytuacjach, ale nie wskazał wiodącego. Wystąpiliśmy do wojewody o interpretacje prawne. Mimo wielu zawiłości i niejasnych sytuacji chcemy doprowadzić do opracowania sytemu działania w ramach zadań własnych.
Leszek Jakubowski z magistratu zapewnia, że miasto włączy się do współpracy. To już jednak słyszeliśmy kilkakrotnie i to dawno temu. Tymczasem po odstrzeleniu dzika opinia publiczna ponownie domaga się rozwiązania problemu i to nie za pomocą myśliwych i broni palnej. Zdaniem naszych czytelników, którzy licznie do nas dzwonią, dzikie zwierzęta przebywające na terenach zamieszkałych powinny być usypiane i wywożone do lasu. Naszym zdaniem najprostszym rozwiązaniem byłoby złożenie się samorządów i zakupienie broni pneumatycznej strzelającej środkiem usypiającym i przeszkolenie chociażby dwóch osób, które by ją obsługiwały. Komórki zarządzania kryzysowego podejmowałyby decyzję o schwytaniu dzikiego zwierzęcia, a na przykład weterynarze na podstawie umowy o dzieło usypialiby je. Pozostawałoby jeszcze wyjaśnienie kwestii transportu zwierzęcia i mamy problem rozwiązany.

Źródło: http://www.tomaszow-tit.pl/artykul,Zastrzelili_dzika__bo_nie_by%C5%82o_czym_go_uspic,9435.html

Zastrzelił żonę - myślał, że to dzik

Fatalna pomyłka w czasie polowania. Mężczyzna śmiertelnie postrzelił swoją żonę. Zeznał, że w ciemności widział tylko kontury postaci i myślał, że to dziki.
O sprawie napisała wrocławska "Gazeta Wyborcza". Do tragedii doszło w sobotę późnym wieczorem na polanie objętej nadzorem przez koło łowieckie "Ponowa" w miejscowości Niemcza koło Dzierżoniowa.

Mężczyzna czekał na zwierzęta, kiedy zza krzaków wyszły trzy osoby, w tym jego żona. Myśliwy strzelił myśląc, że to zwierzęta. Trafił w kobietę, która zmarła mimo reanimacji.

40-latek był trzeźwy i miał odpowiednie uprawnienia. Broń została zabezpieczona przez policję. Sprawę bada prokuratura.


Źródło: http://www.tvn24.pl/-1,1717117,0,1,zatrzelil-zone-_-myslal--ze-to-dzik,wiadomosc.html | tvn24

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Celnicy: Ministerstwo nakazuje usypiać niechciane psy. Resort: To nieprawda

Celnicy informują o zarządzeniu ministra finansów nakazującego - jak twierdzą - usypianie psów wycofanych ze służby w sytuacji, gdy nie znajdą one nowego właściciela. "Wydawałoby się, że skoro z nawiązką zapracowały na swoje utrzymanie, to Służba Celna zapewni im przynajmniej budę i miskę karmy na zasłużonej emeryturze" - piszą. Tymczasem Ministerstwo Finansów zaprzecza: w zarządzeniu nie ma takiego nakazu.
 
O decyzji ministra i oświadczeniu celników informowały media, m.in. Polskie Radio i dziennik "Polska" w swoim serwisie internetowym.

"Psy od lat pełnią służbę w Służbie Celnej. Nie wyobrażamy sobie zwalczania przemytu narkotyków czy papierosów bez pomocy naszych czworonogów. Swoimi umiejętnościami doprowadzają przemytników do rozpaczy, chronią nasz budżet przed skutkami oszustw, zachwycają na licznych pokazach i konkursach. Są to zwierzęta starannie wyselekcjonowane, wyszkolone, bardzo inteligentne, które rozumieją i czują. Wydawałoby się, że skoro z nawiązką zapracowały na swoje utrzymanie, to Służba Celna zapewni im przynajmniej budę i miskę karmy na zasłużonej emeryturze" - piszą celnicy na swojej stronie Celnicy.pl. (Strona w niedzielę przestała działać.)

Celnicy informowali, że - zgodnie z zarządzeniem ministra Rostowskiego z dnia 23 listopada ws. psów służbowych i psów służbowych w Służbie Celnej - pies może zostać wycofany ze służby nawet, gdy jest zdrowy, ale np. jest za stary, utraci węch, wzrok, słuch, zajdzie konieczność nowego przeszkolenia. Jeżeli przewodnik nie będzie mógł podjąć opieki, nie znajdzie się inny zainteresowany wykorzystaniem psa i nikt nie zechce go kupić, to dyrektor Izby Celnej musi przekazać psa do punktu weterynaryjnego w celu eutanazji. Nie przewiduje się żadnej możliwości powierzenia opieki nad psem ani pokrycia kosztów wyżywienia i leczenia - informowali celnicy.

Zarządzenie ma charakter polecenia służbowego, które dyrektor jest zobowiązany wykonać. Tymczasem to polecenie łamie ustawę o ochronie zwierząt, która reguluje przypadki uśmiercenia zwierząt - twierdzą celnicy. Za zabicie psa z naruszeniem tych zasad grozi kara grzywny, kara ograniczenia wolności albo pozbawienie wolności do roku.

Jak podało Polskie Radio powołując się na celników, decyzja ws. psów została podjęta w Ministerstwie Finansów świadomie, a w trakcie prac nad treścią nowych regulacji Ministerstwo było informowane, że propozycje naruszają prawa zwierząt.

Ministerstwo zaprzecza

W niedzielę wieczorem na stronie resortu finansów opublikowano oświadczenie w tej sprawie. Jak czytamy, "zarówno ustawa o ochronie zwierząt jaki i zarządzenie Ministra Finansów w sprawie szkolenia przewodników psów służbowych i psów służbowych w Służbie Celnej oraz utrzymania tych psów, wykluczają możliwość uśmiercenia przez lekarza weterynarii zdrowego psa służbowego w Służbie Celnej, tylko dlatego, że został on 'wycofany ze służby'".

Według resortu, punkt 23 zarządzenia ministra rzeczywiście dopuszcza możliwość eutanazji wycofanego ze służby psa, ale tylko wtedy, gdy jest on nieuleczalnie chory. „Przepis ten przewiduje możliwość przekazania takiego psa przede wszystkim przewodnikowi, a w dalszej kolejności innym zainteresowanym osobom, możliwość sprzedaży psa albo przekazania do punktu weterynaryjnego w celu dokonania eutanazji. Pojecie eutanazja oznacza uśmiercenie istoty nieuleczalnie chorej i cierpiącej” - czytamy.

"Jednocześnie informujemy, że żaden pies w Służbie Celnej nie został do tej pory przekazany do punktu weterynaryjnego w celu dokonania eutanazji" - podkreśla Ministerstwo Finansów.
Zwierzę, jako istota żyjąca, zdolna do odczuwania cierpienia, nie jest rzeczą. Człowiek jest mu winien poszanowanie, ochronę i opiekę - tak stanowi art. 1 ustawy o ochronie zwierząt. A wg celników najnowsze zarządzenie ministra finansów nawet nie przewiduje objęcia ochroną i opieką psów, które nie są już wykorzystywane w służbie (z różnych przyczyn), a w razie braku chętnych do przejęcia opieki nad takim psem nakazuje eutanazję nawet zdrowego psa.

W Służbie Celnej obowiązuje praktyka, że pies spędza czas z przewodnikiem i jest traktowany jak członek rodziny. Pozostaje nim także po ustaniu służby, kiedy to najczęściej przewodnicy przejmują cały ciężar utrzymania psa.

Źródło: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114883,10797461,Pies__ktory_skonczyl_sluzbe_u_celnikow__nie_ma_domu_.html | Gazeta

piątek, 9 grudnia 2011

O nagiej Naomi Campbell i proteście przeciw futrom

Tace z wędlinami, a obok - jak głosił podpis - "catering dla wegan", czyli...szklanka z natką pietruszki. Tak władze ZUT-u podjęły gości podczas dzisiejszej konferencji.

Miała być odpowiedzią na zarzuty szczecińskich obrońców zwierząt, którzy twierdzą, że uczelnia uczy zabijać i przyczynia się do rozwoju przemysłu futrzarskiego.

Przed budynkiem uczelni przywitał nas ..."lis", a dokładnie "lisica" ze szczecińskiej Inicjatywy na Rzecz Zwierząt. - Uczenie zabijania zwierząt jest nieetyczne i nie ma na nie miejsca na współczesnym Uniwersytecie - powiedziała przedstawicielka Inicjatywy.

Takie są standardy nauczania - bronił się dziekan profesor Jan Udała z Wydziału Biotechnologii i Hodowli Zwierząt. - My również mamy określone cele realizacji.

Prof. Jerzy Wójcik nawet zdawał się nad tym ubolewać. - Wolę oglądać Naomi Campbell czy Joannę Krupę nago niż w futrze, natomiast są konsumenci, którzy to kupią - powiedział profesor.

Do sali wkroczyli studenci, kontrmanifestantów zaanonsował rzecznik ZUT-u Stanisław Heropolitański. Wkroczyli z transparentami w białych fartuchach i z maskami Kubusia Puchatka czy żółwia Ninja na twarzach.

Nie byli jednak zbyt rozmowni. - Na pytania odpowiada rzecznik - mówili. Na tablicach studentów przeczytaliśmy: "Wasze brednie nasza przyszłość" czy "Pazurki precz od uczelni".

Komentarz:
Trudno uwierzyć, że przedstawiciele wyższej uczelni (profesor!) wykazują się taką ignorancją i zwykłym chamstwem. Jeżeli ktoś sądzi, że dieta bazująca na składnikach roślinnych sprowadza się do pietruszki to chyba opuścił naprawdę dużo lekcji biologii. A sądzać po niewybrednym, seksistowskim żarciku pana profesora można przypuszczać, że na ryneczek wysyła małżonkę i sam nie ma pojęcia jakie bogactwo smaków oferuje dieta wegańska. No cóż, jeśli ktoś próbuje nam wmówić, że zagazowywanie bądź rażenie zwierząt prądem to nie zabijanie to chyba należy przypuszczać, że i w innych dziedzinach będzie mijał się z prawdą.

czwartek, 8 grudnia 2011

Jak spędzić bezmięsne dzieciństwo - artykuł z Newsweeka

Mali wegetarianie nie tylko rozwijają się zupełnie normalnie, lecz także często są wręcz zdrowsi od reszty.

Kiedy osiem lat temu Alicja Żak--Karkoszka zaszła po raz pierwszy w ciążę, rodzina i znajomi nie kryli obaw. Alicja była już wtedy sześć lat na diecie wegetariańskiej i w ciąży nie zamierzała odżywiać się inaczej. Co więcej, postanowiła, że jej córka Lenka też nie będzie jadać mięsa. – Najpierw wszyscy przestrzegali, że na pewno urodzę jakieś dziwne, schorowane dziecko – wspomina Alicja. – Kiedy córka przyszła na świat zdrowa i piękna, to mówili, że będzie niedorozwinięta i mała. Dopiero teraz, jak te wszystkie wizje się nie sprawdziły i nie ma się już do czego przyczepić, odpuścili.

Ludzkość zna wegetarianizm od wieków. Analizy prehistorycznych kości homo sapiens wykazują, że nasi przodkowie nie jadali zbyt wiele mięsa. Z własnego wyboru dietę wegetariańską stosowali i starożytni Hindusi, i Grecy. Wegetarianami byli matematyk Pitagoras i historyk Plutarch, który uważał jedzenie mięsa za barbarzyństwo. Obecnie 42 proc. społeczeństwa Indii to jarosze, zaś w USA około miliona dzieci w wieku od 6 do 17 lat nie jada mięsa. W Polsce dorosłych wegetarian i wegan (którzy oprócz mięsa wykluczają produkty pochodzenia zwierzęcego, takie jak mleko czy jajka) jest ok. 400 tysięcy. Wśród dzieci i młodzieży ok. 3 proc. jest na diecie bezmięsnej, wynika z badania opublikowanego w „Medycynie Wieku Rozwojowego”. Czy ryzykują zdrowie? Niekoniecznie.

Zdrowo, ale nie w Polsce

American Dietetic Association ogłosiła w 2009 roku, że dobrze zaplanowana dieta wegetariańska jest odpowiednia we wszystkich stadiach życia, włącznie z okresem ciąży, niemowlęctwa, dzieciństwa i dorastania. Dotyczy to także diety wegańskiej. Podobną opinię wyraża brytyjski NHS (odpowiednik polskiego NFZ) i Canadian Paediatric Society (CPS). – Przez ostatnie lata naukowcy uzbierali wiele dowodów, że dzieci na dietach bezmięsnych rosną równie dobrze i zdrowo jak te, które jedzą wszystko – mówi „Newsweekowi” dr Minoli Amit, rzeczniczka CPS i autorka badań dzieci wegetariańskich.

W Polsce lekarze nie są przychylni dietom wegetariańskim czy wegańskim u dzieci. Kierują się bowiem oficjalnym stanowiskiem w tej sprawie, które w roku 2002 opracował zespół ekspertów pod kierunkiem prof. Anny Dobrzańskiej, konsultanta krajowego w dziedzinie pediatrii. Stwierdza ono jednoznacznie, że diety wegetariańska i wegańska nie są odpowiednie dla najmłodszych (szczegóły na stronie http://pp.am.lodz.pl/kon.htm).

Nic dziwnego, że w Polsce trudno o lekarzy rodzinnych, którzy wspieraliby rodziców decydujących się w taki sposób odżywiać dzieci. Sławek Kallas wspomina, że kiedy jego partnerka była w ciąży, rodzinna lekarka zrobiła im wykład, jak bardzo są nieodpowiedzialni, decydując się na wegetarianizm dziecka. Mówiła to, paląc papierosa i wydychając dym prosto w twarz ciężarnej. Kiedy córka Alicji, Kaja, złapała grypę żołądkową i z powodu odwodnienia trafiła do szpitala, matka nie próbowała ukrywać, że mała jest wegetarianką. – Pani ordynator przez cały tydzień poniżała mnie przy innych pacjentach. Twierdziła, że znęcam się nad dzieckiem – mówi Alicja. – Od tej pory, jeśli nie trzeba, nie poruszam tematu diety przy lekarzach, bo inaczej nawet katar okazuje się skutkiem wegetarianizmu.

Trzeba jednak przyznać, że aby opracować dietę wegetariańską dla najmłodszych, potrzebna jest spora wiedza. – W środowiskach wegetariańskich, w których ludzie wspierają się nawzajem, wymieniają doświadczeniami i przepisami, ryzyko niedoborów składników mineralnych jest nieduże. Gorzej, gdy ktoś bez żadnej wiedzy i doświadczenia rozpoczyna wegetarianizm jako pierwszy w rodzinie. A już najgorzej, jeśli mu się nie chce zdobyć informacji o prawidłowej diecie. Wówczas nawet minimalne błędy, powtarzane dzień po dniu, mogą skumulować się w duży niedobór – mówi dr Witold Klemarczyk z Zakładu Żywienia Instytutu Matki i Dziecka.

Na co więc trzeba zwracać uwagę? Przede wszystkim na żelazo i witaminę B12, gdyż ich braki mogą prowadzić do anemii. Mięso zawiera łatwiej przyswajalną przez organizm człowieka formę żelaza – tzw. żelazo hemowe. Żelazo niehemowe, które znaleźć można w dużych ilościach np. w czerwonej fasoli, natce pietruszki, soi czy ciecierzycy, rzeczywiście wchłania się gorzej. I to jest zła wiadomość dla wegetarian. Dobra jest taka, że źródła roślinne zawierają na tyle dużo żelaza, że nawet gorzej wchłaniane wystarcza, by zapewnić dzienne zapotrzebowanie na ten mikroelement także dzieciom. Ważne tylko, by wiedzieć, gdzie szukać żelaza niehemowego. Warto też do posiłku zawierającego żelazo niehemowe dorzucić coś bogatego w witaminę C, gdyż ułatwia ona jego wchłanianie, czyli pomidory do czerwonej fasolki, a po obiedzie z kotlecików sojowych – pomarańcze na deser.

Oprócz żelaza w diecie dzieci „wege” nie może zabraknąć witaminy B12. Na jej niedobory szczególnie narażeni są weganie, gdyż rośliny praktycznie w ogóle jej nie zawierają. W B12 obfitują za to ryby, owoce morza czy choćby wątroba wołowa, a z produktów jadanych przez wegetarian: jogurty, jajka i mleko. Niedobory B12 także mogą skończyć się anemią lub upośledzić rozwój neurologiczny dziecka. Pierwsze objawy: drażliwość, apatię, opóźnienie wzrostu, brak apetytu, niemowlęta wykazują między 4. a 10. miesiącem życia. Dotyczy to nawet noworodków karmionych piersią przez matki weganki, które jeśli nie wzbogacają diety witaminą B12, nie będą miały w mleku wystarczających jej ilości. Na szczęście jest rozwiązanie – skonsultować z dietetykiem suplementację pigułkami witaminowymi.

– Jednak najczęstszym błędem, jaki obserwuję w dietach dzieci „wege”, jest niedostateczna podaż wapnia. Rodzicom często brakuje wiedzy, jak skomponować dietę beznabiałową. Jest to jak najbardziej możliwe, ale trzeba wiedzieć, czym zastąpić mleko i nabiał – mówi Małgorzata Desmond, dietetyk i specjalista medycyny żywienia z Carolina Medical Center, która prowadzi badania dzieci wegańskich i wegetariańskich w Klinice Pediatrii Centrum Zdrowia Dziecka.

Polskim wegetarianom i weganom trudno komponować takie diety, bo wciąż nie ma u nas dobrych poradników, które podsunęłyby im recepty, podpowiedziały, że dobrym źródłem wapnia jest np. mleko sojowe czy tofu wzbogacane w wapń. Na internet nie ma co liczyć, bo – wiadomo – jest w nim wszystko, od wyników najnowszych badań po kompletne bzdury. Kiedy siedem lat temu Alicja urodziła Kaję, musiała samodzielnie przecierać szlaki. – Wygrzebywałam wszystko, co się dało, na temat diety wegetariańskiej dzieci. To były głównie źródła anglojęzyczne, bo wtedy w Polsce nie było praktycznie nic na ten temat, jedna książka, i to średniej jakości – mówi. Również dziś najlepsze podręczniki są w języku angielskim. Małgorzata Desmond poleca „Becoming Vegan” i „Becoming Vegetarian” Brendy Davis – obie na wszystkie etapy życia od dzieciństwa po dorosłość.

Niedorozwój, krzywica, anemia – to brzmi groźnie. W rzeczywistości jednak dzieci na dobrze skomponowanych dietach bezmięsnych wcale nie rozwijają się gorzej ani nie chorują częściej niż ich mięsożerni koledzy. Wykazało to choćby badanie opublikowane w 1988 roku w „The American Journal of Clinical Nutrition”. Naukowcy przez wiele lat obserwowali kilkadziesiąt brytyjskich dzieci na diecie wegańskiej. Większość rozwijała się i rosła normalnie. Do podobnych wniosków doszli w roku 1999 uczeni z Vrije Universiteit w Brukseli, którzy przebadali flamandzkie dzieci i młodzież na diecie wegetariańskiej. Okazały się one równie sprawne fizycznie jak pozostałe. Co więcej, jadłospis „wege” może nieść wiele korzyści dla zdrowia. Dzieci na takiej diecie mają zwykle niższy cholesterol niż rówieśnicy, bo jedzą więcej owoców i warzyw. Badanie przeprowadzone w roku 1997 na ponad 300 nastolatkach z Minnesoty wykazało, że młodzi wegetarianie sięgali po owoce i warzywa dwa razy częściej niż ich mięsożerni koledzy, za to jedli trzy razy mniej słodyczy.

Poza tym dzieci „wege” są zwykle szczuplejsze niż wielbiciele mięsa, co jest ważne przy obecnej epidemii otyłości. Ta przewaga wegetarian bierze się stąd, że od najmłodszych lat uczą się podstaw komponowania diety i nawyków zdrowego żywienia. Jeśli pozostaną przy diecie bezmięsnej w dorosłości, zmniejszą ryzyko zachorowania na cukrzycę, chorobę wieńcową, nadciśnienie czy niektóre nowotwory.

Jajko niezgody

Rodzice polskich dzieci wegetarian mają jednak problemy, by wytłumaczyć krewnym i znajomym, że ich dziecko może zdrowo rosnąć bez kotletów. Siedmioletnia córka Sławka, Milena (weganka od urodzenia), przyznała się, że próbowała mlecznych jogurtów dla dzieci. Dostawała je od babci za plecami rodziców. – Odbyliśmy więc z dziadkami poważną rozmowę. I wydaje mi się, że od tego czasu zdają sobie sprawę, jak to dla nas ważne – wspomina Sławek. Aby córce nie było przykro, że nie dostaje lodów, zaczęli je w domu robić sami – miksują truskawki, banany, mleko sojowe. Na szczęście w Trójmieście, gdzie mieszkają, otwarto niedawno lodziarnię wegańską, Gelati Giuseppe. Co więcej, wszyscy członkowie rodziny – nawet ci, którzy jedzą mięso i piją mleko – polubili wegańskie torty. – Gdyby te rzeczy nie były tak smaczne, to pewnie łatwo by się nie przekonali – śmieje się Sławek.

Gorzej jest w szkołach i przedszkolach. Opcji wegetariańskich nie ma, więc zarówno Sławek, jak i Alicja nosili dzieciom do stołówki obiady w termosach. Dagmara Miler, mama czteroletniej Niny, musiała jednak zrezygnować z wegetariańskiej diety córki. – Na warszawskim Żoliborzu jest taki problem z miejscami w państwowych przedszkolach, że ucieszyłam się, kiedy Ninka w ogóle się dostała. Ponieważ pracowałam, nie byłam w stanie jej donosić posiłków wegetariańskich i musiała jeść to, co podawali w przedszkolu – mówi Dagmara. Zamierza jednak przenieść Ninkę do przedszkola z dietą wegetariańską, w którym od kilku miesięcy pracuje jako specjalista żywieniowiec (skończyła SGGW).

Pytanie, czy mały wegetarianin w przedszkolu lub szkole nie będzie się czuł wyalienowany, czy koledzy nie będą mu dokuczać? To obawy wielu rodziców dzieci „wege”, zwłaszcza z mniejszych miast, którzy słyszą o przypadkach wyśmiewania, podtykania kanapek z szynką. – To jest chyba jedyna rzecz, która tak naprawdę mnie martwiła – przyznaje Alicja z Oświęcimia. – U nas w mieście wegetarian praktycznie nie ma. Ale okazało się, że dzieci w przedszkolu, widząc posiłki moich dziewczyn, były zaciekawione – podobały im się kolory i to, że robimy kotleciki z warzyw. Teraz zdarza się, że udają przed moimi córkami, że też nie jedzą mięsa.

Źródło: http://stylzycia.newsweek.pl/jak-spedzic-bezmiesne-dziecinstwo,85308,1,1.html | Newsweek

środa, 7 grudnia 2011

Koalicja OCEAN 2012 wzywa do położenia kresu ślepemu wydatkowaniu unijnych subsydiów dla sektora rybołówstwa

Koalicja OCEAN2012 wydała specjalne oświadczenie w związku z opublikowaniem przez Komisję Europejską propozycji kolejnego instrumentu dofinansowania rybołówstwa, Europejskiego Funduszu Morskiego i Rybackiego (EFMR) – mówi Justyna Niewolewska, z Fundacji Nasza Ziemia krajowy koordynator koalicji OCEAN2012:


„W 2008 roku Komisja Europejska uznała, że główną przyczyną przełowienia są nadmierne moce połowowe unijnej floty rybackiej oraz publiczne subsydia, które im sprzyjają. Najnowszy raport Komisji pokazał jednak, że wiele państw członkowskich, przed przyznaniem dotacji dla sektora rybołówstwa, nie dokonuje nawet oceny mocy połowowej swojej floty, co potwierdza, że środki publiczne wydawane są zupełnie bezpodstawnie. Pomiędzy rokiem 2000 a 2008 Unia Europejska wypłaciła 33,5 miliona euro na modernizację floty do połowów tuńczyka błękitnopłetwego (Thunnus thynnus), którego populacja na skutek przełowienia zmniejszyła się do tego stopnia, że został on zaklasyfikowany przez Międzynarodową Unię Ochrony Przyrody (IUCN) jako gatunek zagrożony."

 
„W dobie kryzysu gospodarczego, jaki objął całą Unię Europejską, społeczeństwo nie może pozwolić sobie na ślepe i nieproduktywne wydatkowanie unijnych środków finansowych. W przyszłości subsydia, przeznaczane z Europejskiego Funduszu Morskiego i Rybackiego, powinny sprzyjać zapewnieniu zdrowego środowiska morskiego i przechodzeniu na zrównoważone rybołówstwo”.

„Jednym z niezbędnych warunków do odbudowania zasobów ryb w wodach Unii Europejskiej jest wyeliminowanie tych unijnych dotacji, które sprzyjają przełowieniu (czyli np. na modernizacje zwiększające moc połowową statków), oraz tych, które mają negatywny wpływ na ekosystemy morskie. Środki publiczne powinny być wykorzystywane wyłącznie dla dobra publicznego, przykładowo na badania naukowe, monitoring, zbieranie danych i kontrolę” - podkreśla Justyna Niewolewska.


66-letni myśliwy zginął podczas polowania na bażant

66-letni myśliwy został w sobotę śmiertelnie postrzelony przez jednego ze swoich kolegów, z którymi polował na bażanty. Do tragedii doszło rano w Cykarzewie, w powiecie częstochowskim (Śląskie).
- Wszystko wskazuje na to, że był to nieszczęśliwy wypadek. Rannemu myśliwemu już na miejscu udzielono pierwszej pomocy medycznej, jednak rana okazała się śmiertelna - zmarł po przewiezieniu do szpitala - powiedziała rzeczniczka częstochowskiej policji, podinspektor Joanna Lazar.

Wstępne ustalenia policji wskazują, że polowanie było w pełni legalne i zorganizowane zgodnie z zasadami sztuki łowieckiej. Uczestniczyło w nim dziesięciu myśliwych. Przed rozpoczęciem strzelania wszyscy uczestniczyli w tzw. odprawie technicznej, podczas której m.in. przypomniano zasady bezpieczeństwa.

66-letni myśliwy został postrzelony w okolice biodra przez innego, 50-letniego uczestnika polowania. O kwalifikacji czynu zdecyduje prokurator; sprawca, który oddał śmiertelny strzał, musi liczyć się z zarzutem nieumyślnego spowodowania śmierci człowieka. Grozi za to do pięciu lat więzienia.

Policja wyjaśnia szczegółowe okoliczności tego incydentu.
Źródło: http://wiadomosci.wp.pl/title,66-letni-mysliwy-zginal-podczas-polowania-na-bazanty,wid,14048204,wiadomosc.html?ticaid=1d83d | PAP

Racja Pracowni w sprawie OOŚ dla polowań

Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie 24 listopada 2011 r. przychylił się do skargi Pracowni i uchylił decyzje GDOŚ i RDOŚ o odmowie wszczęcia postępowania w sprawie wstrzymania działalności łowieckiej na obszarze Natura 2000 „Puszcza Białowieska” z uwagi na brak przeprowadzenia oceny oddziaływania na środowisko dla planów łowieckich.
6 stycznia 2010 r. Pracownia na rzecz Wszystkich Istot skierowała do Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w Białymstoku wniosek o wstrzymanie działalności łowieckiej na obszarze Natura 2000 „Puszcza Białowieska”.

Wniosek oparty był o art. 37 ustawy o ochronie przyrody, z którego wynika obowiązek wstrzymania działań mogących znacząco negatywnie oddziaływać na cel ochrony obszaru Natura 2000, które nie zostały poprzedzone wydaniem stosownych zezwoleń. Zezwolenia te mogłyby być wydane po przeprowadzeniu choćby wstępnego etapu oceny oddziaływania na środowisko. Wniosek Pracowni uzasadniony był przesłankami prawnymi oraz argumentami naukowymi. Dotyczą one przede wszystkim zagadnień związanych z ubytkiem bazy żerowej dla dużych drapieżników (co może generować także straty gospodarcze) oraz innych form zaburzenia funkcjonowania ich populacji.

8 września 2010 r. RDOŚ rozstrzygnął sprawę – wydając postanowienie o odmowie wszczęcia stosownego postępowania. Zdaniem RDOŚ, wniosek Pracowni był bezprzedmiotowy, ponieważ gospodarka łowiecka już z samej definicji służy ochronie przyrody – a więc nie jest możliwe by szkodziła ona przyrodzie obszaru Natura 2000.

Pracownia skierowała do Generalnego Dyrektora Ochrony Środowiska zażalenie na postanowienie RDOŚ. GDOŚ rozstrzygnął sprawę 25 lipca 2011 r. – i utrzymał w mocy stanowisko RDOŚ. Uzasadniono to tym, że nie ma możliwości wstrzymania działalności łowieckiej, mimo że plany łowieckie nie zostały poddane ocenie oddziaływania na środowisko.

Postanowienie GDOŚ zostało zaskarżone do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. 24 listopada 2011 r. Sąd przychylił się do skargi Pracowni i uchylił decyzje GDOŚ i RDOŚ.


Instytucje powołane do ochrony obszarów Natura 2000 dotychczas unikały analizy merytorycznej naszych zarzutów o tym, że polowania mogą szkodzić gatunkom, dla ochrony których powołano obszary Natura 20
00 - mówi Radosław Ślusarczyk, prezes Pracowni - Oczekujemy merytorycznej dyskusji przy nieprzygotowanej do tej pory ocenie oddziaływania na środowisko.

Po uprawomocnieniu wyroku sprawa będzie musiała być ponownie rozpatrzona przez RDOŚ. Zdaniem Pracowni, dopóki nie zostanie przeprowadzona merytoryczna analiza wpływu polowań na integralność obszarów Natura 2000, polowania powinny być wstrzymane w celu zagwarantowania zgodności z przepisami dyrektywy siedliskowej.